A: Skąd w ogóle wybór Romów? Dlaczego chciałyście zrobić projekt z nimi?
E: Wyszło to bardzo naturalnie. Dowiedziałyśmy się, że festiwal Survival ma się odbyć w Dzielnicy Czterech Świątyń i to było chyba pierwsze skojarzenie. Chciałyśmy dotknąć tego, co się tutaj dzieje…
M: Zwiedzałyśmy Dzielnicę Czterech Świątyń i zobaczyłyśmy kilku Romów. Pojawił się pomysł, żeby się zbliżyć, porozmawiać.
A: Dlaczego akurat uczta? I dlaczego Wy usługiwałyście?
E: Z jednej strony chciałyśmy nawiązać do idei życia XIX-wiecznego zamożnego mieszczaństwa i zderzyć to z aktualnym problemem biedoty zamieszkującej kamienice czynszowe w Dzielnicy Czterech Świątyń. Stąd nasza dość mocno wystylizowana propozycja. Naszym zamiarem było chwilowe odwrócenie ról. Zdecydowałyśmy się zaprosić ich na ucztę. Chciałyśmy im usługiwać, gotowe na każde wezwanie. Okazać im pomoc w najmniejszej, najbardziej nawet błahej sytuacji.
M: Uświadomiłyśmy sobie również, że dobrze ich nie znamy. Zwiedzając Dzielnicę, weszłyśmy do jednej z kamienic, zamieszkiwanej właśnie przez Romów i odkryłyśmy… w sobie lęki i stereotypy. Kamienica zawala się, śmierdzi, a my pełne niepokojów wkraczamy tym ludziom do domów. Towarzyszyło nam uczucie niepewności i strach. Ale miałyśmy w sobie też ogromną chęć poznania, kim są ci ludzie, kto tak naprawdę żyje teraz w Dzielnicy Czterech Świątyń. W trakcie II Wojny Światowej Żydzi byli eksmitowani. Teraz sytuacja się odwróciła, to oni chcą eksmitować Romów. I to była taka uczta, być może pożegnalna dla nich? Albo też pokazująca dysproporcje… białe obrusy, białe nienaruszone fotele… My niczym służące na dworze króla.
E: Myślę, że stworzenie takiej sytuacji było prowokacją – prowokowałyśmy Romów, same siebie oraz zwiedzającą publiczność… Nie da się ukryć, że w naszej kulturze Romowie nadal są traktowani dość marginalnie. Mogli się poczuć niekomfortowo. My zresztą też. Tak naprawdę niewiele ich znałyśmy, Krok po kroku dowiadywałyśmy się czegoś o ich kulturze i codziennych problemach – zaskoczył nas fakt, że wśród nich panuje analfabetyzm.
M: Przyniosłyśmy ulotkę o naszym projekcie, żeby dowiedzieli się, w czym dokładnie uczestniczą. Zatytułowałyśmy nasze działanie – uczta romska „Ani żadnej rzeczy, która jego jest…”. Ten tytuł też był prowokacją.
E: Najstarszy z Romów, który podejmował decyzję dotyczącą przyzwolenia na udział Romów w naszym performance, trzymał ulotkę do góry nogami. Spojrzał na ulotkę skoncentrowany, po czym nam ją oddał i powiedział tak: „Pierwsze się dowiecie, jak coś będzie nie tak”.
M: Uderzył się w pierś i dodał: „To mnie interesuje, a nie to, co jest tam napisane! Poczuł się urażony, że przyszłyśmy do niego z ulotkami. Chciałyśmy pokazać wszystko, żeby nic nie było przed nimi ukryte. To go obraziło, był w pewien sposób zdenerwowany, że nie potrafi czytać. Zastanawiałyśmy się, czy nasze zachowanie nie zaważy na ich decyzji”.
E: W dniu performance’u czekałyśmy w dużym napięciu i zastanawiałyśmy się, czy Romowie odważą się i przyjdą. Wszystko było nakryte z największą starannością, stół udekorowany bażantami, dymiące jedzenie, wiszące żyrandole, i my – w wykrochmalonych kostiumach. Jednak przyszli. Zasiedli za stołem zgodnie ze swoją tradycją. Mężczyźni po jednej stronie, kobiety z dziećmi po drugiej. Kiedy rozpoczęła się uczta, w totalnej ciszy i ogromnym skrępowaniu, widzowie zaczęli robić zdjęcia. Zamarłyśmy. Romowie byli zaskoczeni. I wtedy senior rodu wyraźnie zirytowanym powiedział: „Proszę nam nie robić zdjęć, nie jesteśmy małpami… Możecie usiąść z nami”.
M: Jako służące, uwięzione na swój sposób w tej konwencji, niewiele mogłyśmy zrobić! Dobrze, że w pewnym momencie wśród widzów pojawiła się inicjatywa przyłączenia się do biesiadujących. Wiedząc, że muzyka łagodzi obyczaje, jeszcze na parę dni przed performance’em próbowałyśmy namówić ich na żywą muzykę. Ale oni mieli już wtedy inny plan. Część z nich tego dnia miała grać na wrocławskim Rynku. Ale, żebyśmy się nie martwiły, bo mogą przynieść magnetofon i włączyć muzykę romską.
E: Przyszli więc ze swoim sprzętem i w jakimś momencie „uczty” usłyszałyśmy cygańską muzykę. Atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Ciekawe było dla nas obserwowanie ludzi, którzy przychodzili, obchodzili nas z dwóch stron; również widzowie szybko dostosowali się do naszych warunków, sami uznali za niestosowne, żeby robić im zdjęcia podczas jedzenia. Za to, zaczęli się dosiadać i rozmawiać z Romami.
A: O czym rozmawiali, pamiętacie może? Jakieś strzępki rozmów?
M: Myśmy nie słuchały, naprawdę; wtedy cały czas byłyśmy zajęte usługiwaniem biesiadnikom. Nie chciałyśmy podawać alkoholu, ale była taka sytuacja, że ktoś przyniósł pod naszą nieuwagę wódkę. I jedna mała romska dziewczynka, drobniutka, miała może 4 lata, zaczęła wymiotować – „A tam – skomentował jeden z Romów- napiła się wódki zamiast wody!”.
E: Pamiętam, że jeden z Romów był bardzo smutny. Miał coś niezwykle pięknego i subtelnego w twarzy. Siedział właściwie całą ucztę zgaszony. Potem okazało się, że stracił syna.
M: Tak, mnie zastanawiało, że nie wiemy nawet jak oni pracują, jak zarabiają, czy chodzą do szkoły. Jak mają zapłacić za czynsz, z czego?
E: Na uczcie pojawiła się pani, która uczyła języka polskiego dzieci romskie. Powiedziała, że dobrze, że wyciągnęłyśmy ich z tej kamienicy. Mówiła, że trudno się uczy dzieci romskie języka. Romowie uważają, że nasz język nie jest im potrzebny. Mówiła, że się zmaga z takimi problemami. Analfabetyzm ciągle istnieje, wiele stowarzyszeń podejmuje z tym walkę. Podczas tej uczty wychodziły różne sytuacje dotyczące ich bytu tutaj…
M: Dzielnica Czterech Świątyń postrzegana jest jako uduchowione miejsce, ale jednocześnie tuż za rogiem mieszkają ludzie biedni, ludzie którzy są odtrąceni, którzy budzą niechęć bądź strach… Zorganizowałyśmy ten projekt w małej uliczce pomiędzy Synagogą a klasztorem Paulinów i tu nastąpiło to ewidentne zderzenie.
A: Jakieś komentarze otrzymałyście po uczcie?
M: Od nich?
A: Tak, na przykład.
M: Nie spoufaliłyśmy się na tyle, żeby założyć, że się będziemy z nimi na przykład teraz się spotykać.
A: Tak, ale chodzi mi raczej o jakąś odpowiedź. Była kolacja, ludzie się rozchodzili – czy coś od nich usłyszałyście?
M: Dziękowali, ale tak zwyczajnie i naturalnie. Zabawa trwała do północy, a nawet trochę po. Atmosfera pod koniec była rozluźniona, ludzie obserwowali ucztę z wielu pięter.
E: Największe napięcie pojawiło się wtedy, gdy jedzenie było już rozłożone. Wtedy wszyscy usiedli i pojawiło się pytanie co dalej? Słychać było pierwsze nieśmiałe odgłosy sztućców, krojenie; na początku były jakieś ukryte komentarze i spojrzenia; ktoś zaczął robić zdjęcia, potem zaczęła się krótka wymiana zdań. Trochę trwało przełamywanie tej bariery, ale krok po kroku nabierało to charakteru…
M: …spotkania. Pamiętam przedstawiciel romski dużo rozmawiał z tą nauczycielką.
E: Zobacz, co się stało z widzami. Kiedy zaprotestował senior rodu, widzowie pochowali aparaty, sami uświadomili sobie, że podglądają.
M: Pamiętam, że zareagowałam – „Proszę nie robić zdjęć, nasi goście sobie tego nie życzą”. Widzowie się dziwili, co się dzieje. Aha, Romowie. I co? Jedzą. No dobrze. I przyłączali się powoli.
A: Dobrze, powiedzcie, to mnie bardzo interesuje: kiedy na samym początku poszłyście zainicjować projekt, poszłyście do tego głównego Roma?
M: Nie, on się wyłonił. Rozmawiałyśmy z romskimi kobietami w parku, one powiedziały „Idźcie do tych panów, którzy tam stoją”. Im pomysł się spodobał, one były na tak.
E: Panowie, którzy tam stali też, ale powiedzieli, że mamy porozmawiać z, nie wiem jak to nazwać, seniorem rodu, i on zadecyduje.
A: Nie dopytywał się dlaczego? Nie był zdziwiony, że przychodzicie do niego z taką propozycją, skąd inąd dosyć oryginalną? Bo wyobraźmy sobie, ktoś podchodzi do nas na ulicy i mówi – „Zapraszamy na ucztę, my będziemy ją organizować”. Jaka była jego reakcja, co dokładnie mówił?
M: Zapytał nas, więc dokładnie wytłumaczyłyśmy. Że to się będzie odbywać tutaj, na ich podwórku że chciałyśmy im teraz usługiwać. Brałyśmy pod uwagę to, że mogą się nie zgodzić, a ta uczta będzie się odbywać bez nich albo będzie to po prostu sam „obraz”. Był to otwarty projekt, spodziewałyśmy się różnego rodzaju reakcji, ale nie ukrywam, że bardzo nam zależało, żeby Romowie wzięli w nim udział.
E: Byłyśmy bardzo ciekawe tej konfrontacji, prostej, czysto ludzkiej.
M: Intuicyjnie czułyśmy, że poza schematami, uwarunkowaniami, bolesnymi stereotypami można ze sobą normalnie rozmawiać, otworzyć się na drugiego człowieka, zadać pytania o życiu, tak po prostu.
A: Tak jak już wspomniałyście, skonfrontowałyście swoje wyobrażenia na temat Romów. Co zyskałyście dzięki temu projektowi – jeżeli można to rozpatrywać w tych kategoriach. Czego się nauczyłyście?
M: Dla mnie było to poczucie ogromnej odpowiedzialności, odpowiedzialności za drugiego człowieka. Jeżeli zapraszam Cię, to coś Ci proponuję. Obie czułyśmy patrząc na siebie, jak bardzo Oni są ważni. Że my, ludzie, jesteśmy ze sobą połączeni. W pewnym momencie nic innego nie było ważne: my byłyśmy w tym obrazie, w tej sytuacji międzyludzkiej. Pokazało mi to wartość i wzajemną zależność.
E: We mnie był w ogóle strach wobec Romów; wynika to z nienajlepszych doświadczeń sprzed lat. Zawsze też wierzyłam, że towarzyszy im jakaś wiedza tajemna, szczególny dar czytania w duszy, że patrzą w moje oczy i są w stanie powiedzieć o mnie coś więcej. Zresztą, w dalszym ciągu tak uważam, oni są bardzo wyczuleni na drugiego człowieka. Może dlatego, że są w gorszej sytuacji. Myślę jednak, że po tym spotkaniu, rozmowie z nimi, nie ma już we mnie tego strachu. Mało tego, jestem ciekawa, co się może zdarzyć podczas rozmowy z Romami zaczepiającymi mnie na ulicy. Podczas jednego ze spotkań to ja wyszłam z inicjatywą i zaczęłam zadawać pytania chcącej powróżyć mi Romce. Niestety wyszło tak, że Romka uciekła. Zaczęłam pytać – „A skąd jesteś? A gdzie mieszkasz?”. Myślałam, że może jest z Dzielnicy Czterech Świątyń, że może była na tej uczcie, że możemy się wzajemnie skojarzyć? Romka nie chciała odpowiedzieć, uciekła. I nie wiem, czy dalej wśród nich pokutuje taki strach, że mogą zostać wysiedleni, czy dalej się czują niekomfortowo w takiej sytuacji
M: Na pewno. Uważam, że to jest głębszy problem. Romowie są mniejszością, nie tylko u nas w kraju. Muszą sobie jakoś poradzić. Myślę, że w tym kontekście trzeba zrównoważyć swoje potrzeby, oczekiwania i kulturę, religię z tym co jest zastane. Choć niekiedy jest to bardzo ograniczające.
E: To zaskakujące, myślałam, że uda mi się nawiązać kontakt, byłam na to bardziej gotowa, bez obaw, a tymczasem obraz, który się wyłonił z tej sytuacji był obrazem uciekającej Romki.
M: Dla mnie artystyczną wartością było to, co pokazało mi, że ten performance ma sens – próba zderzenia ze stereotypami. Nie namawiałyśmy ich, stworzyłyśmy jedynie sytuację i ludzie zaczęli ze sobą siedzieć przy jednym stole. To było bardzo ciekawe. Skonfrontowaliśmy się ze sobą, mieliśmy jakiś kontakt i różnice się zniwelowały. To jest piękne.
E: Sytuacja uczty była też dodatkową trudnością, bo z jednej strony ludzie czuli skrępowanie, a z drugiej mieli w takiej atmosferze biesiadować. Kiedy usiedli do stołu pojawiło się pytanie: czy ta cała sytuacja ich nie wystraszy, nie zdeprymuje? Dość obnażające, trzeba przyznać. Na początku wszyscy próbowali uciekać się do kurtuazji, narzuconej skądinąd przez cały wystrój, ale na szczęście dzieci rozluźniły napięcie i kurczaki, które podałyśmy brały i jadły rękoma. Finał uczty wyglądał tak, że Romowie razem z widzami Survivalu tańczyli.
M: Cieszę się bardzo, że zrobiłyśmy ten projekt; wyszłyśmy obronną ręką nie krzywdząc nikogo – to było dla nas ważne. To było dla nas silnym, wewnętrznym przeżyciem. To chyba tyle